poniedziałek, 26 października 2009

Guerlain - Idylle


Wąchałam Idyllę parę razy i jakoś specjalnej przyjemności nie poczuła. Ciężko powiedzieć,żeby zapach był brzydki. Jest ładny, ale wtórny. Na półkach stacjonarnych perfumerii stoi cała masa podobnych, kwiatowych tworów. Ba-niektóre mają w sobie poza wysłodzonymi kwiatkami jeszcze jakąś ciekawą, zwracającą uwagę nutę.
W Idylle nic ciekawego nie znalazłam. No może poza dość ujmującym ciepłem. Ale ogrzać się mogę i przy czymś innym.

Pierwsza faza zapachu jest bardzo mocno kwiatowa. Jakby z owocową słodyczą, która potem jeszcze mocniej wychodzi na wierzch. Nie jestem specjalistką od kwiatków,ale z tego co czuję mogę rozpoznać jaśmin, różę, peonię, niezbyt intensywną frezję i konwalię. Bzu praktycznie nie czuję.

Gdy dłużej 'pochodzę' ubrana w 'nowość Guerlaina', mocniej czuję różę. Taki sobie różany kwiatek, trochę 'puszczony', nie tak szlachetny jak w przypadku Sa Majeste La Rose. Inne kwiaty jakby tylko dodają jej smaku.
Wybija się jeszcze jaśmin,ale na szczęście nie jest 'żrący', agresywny, rzucający się z pazurami go gardła:) Pozostaje gdzieś w tle.

Po paru godzinach, niestety wychodzi lekko mydlane piżmo.

Skojarzenia, które budzi we mnie Idylle kręcą się dookoła róży-żółtego,kwiatu w pełnym rozkwicie, z grubymi płatkami. Róży wesołej,a nie dostojnej.

Opakowanie-tu jest na +. Flakonik w kształcie złotej kropli projektu Ora Ito jest na prawdę bardzo ładną i, ze względu na kolor, pasującą oprawą zapachu.

Trwałość-dobra

Gdzie pasuje-zapach niezobowiązujący , prosty w odbiorze. Pasuje właściwie wszędzie,ale najbardziej mu do twarzy chyba ze złotą, polską jesienią...której w tym roku nie ma :)

Komu pasuje- zapach damski. Kojarzy mi się z trochę roztrzepanymi, beztroskimi optymistkami. :)

Nuty zapachowe:
nuta głowy: konwalia, bez, frezja, peonia, jaśmin

nuta serca: bułgarska róża

nuta bazy: paczuli, białe piżmo

Ilustracje z Devianta. Autorzy:
eyedesign

lostknightkg
caithness155

piątek, 23 października 2009

Tom Ford - Black Violet


Tom Ford jakoś popada z jednej skrajności , w drugą. Po ciekawym Black Orchid z 2006 r. wyszedł ciekawy fiołek[TEN fiołek :)] z 2007 r.,żeby potem 'wypuścić' słabiutkie White Patchouli [2008 r.]. Oczywiście pomiędzy poszczególnymi kompozycjami wychodziły jeszcze inne,ale tamtych na razie nie znam, więc się nie wypowiadam :P

Wracając do Black Violet-rozpoczęcie jest mieszanką alkoholu i cytrusów z dosyć żywymi kwiatami fiołka.Całość jest dość świeża,ale tylko przez chwilę. Gdy alkohol zupełnie odparuje, razem z nim ulatują cytrusowe nuty. Na mnie czuć je dosłownie chwilę. Potem pachnę już tylko dosyć ciężkimi, słodkawymi, fioletowymi kwiatkami .W tle 'słychać' cichą melodię nut drzewnych przy akompaniamencie leśnego mchu. Czyli fiołek w swoim naturalnym otoczeniu :) Szyprowy, leśny :) Po pewnym czasie, granie drzew słychać coraz głośniej i głośniej,ale fiołek, mimo rozmiarów jakoś daje sobie radę.


Zapach jest słodkawy w ten 'podejrzany' fiołkowy sposób. Lubię to, choć daje dziwne wrażenie ciężkości i jakby... nachalności. To kolejny niecny fiołek, który czai się gdzieś z zielonymi mackami w ciemnym lesie. I kusi słodyczą, której daleko do niewinności,żeby zdzielić pałą w łeb, obrabować i łup zanieść do stóp panu Ford'owi [i to całkiem niezły łup, bo 50ml kosztuje ok 100 funtów :P]







Black Violet podoba mi się. Planuję zakup jakiegoś ładnego fiołka i zastanawiam się czy wybrać propozycję Ford'a czy Lutens'a. I chyba jednak postawię na tego drugiego ze względu na lekkie uczucie syntetyczności pojawiające się w kompozycji Toma Ford'a. Sztuczność nie jest 'stała'. Raz ją czuć, raz nie. Jeszcze trochę po testuję oba zapach, ponoszę 'obok siebie' i wtedy się zdecyduję [albo do tego czasu rzuci mnie na kolana jakiś inny, mały, fioletowy złoczyńca :)]

Opakowanie- ładne, ciemne, eleganckie.

Trwałość- dosyć dobra.

Komu pasuje- dla mnie to raczej zapach damski w pierwszych fazach. Potem robi się bardziej 'uni'.

Nuty zapachowe:
nuta głowy: cytrusy

nuta serca: fiołek

nuta bazy: nuty drzewne, mech dębowy


Ilustracje z Deviantarta. Autorzy:
thienbao
Nagusame

niedziela, 18 października 2009

Annick Goutal - Encens Flamboyant [seria Les Orientalistes]


Tak jak kadzidła bardzo lubię i przeważnie dobrze się w nich czuję, tak Encens Flamboyant strasznie mnie drażni. To jedne z niewielu kadzideł, których 'nie trawię'.

Na samym początku jest po prostu bardzo spalone. Ciemne, strawione i mocne. A potem jest gorzej. Dym staje się wędzony. I to słowo najlepiej określa te perfumy. Od początku do końca czuję się jakbym pracowała przez tydzień w wędzarni i nie miała dostępu do bieżącej wody. Chwilami przychodzą mi do głowy jeszcze skojarzenia z piecami krematoryjnymi. Szczególnie w ponure dni i ciemne wieczory.

Analizując nuty zapachowe, mogę powiedzieć ,że czuję:
kadzidło-ciemnoszare, gryzące i wędzone
pieprz-pogarszający wrażenie 'gryzienia' dymu
gałkę muszkatołową-wyczuwalną, gorzką w późniejszych fazach
drzewo-może i jest. Spalone, zwęglone i pewnie jeszcze zagaszone kubłem wody

Zapach jest dla mnie nieznośny od początku do końca. Z zastrzeżeniem, że potem jest lepiej o tyle,że całość staje się mniej intensywna i w związku z tym mniej nieznośna. Poza tym po paru godzinach Encens mimo wszystko wydaje się bogatszy. Znajduję w nim więcej nut,ale i tak dzień z EF to dla mnie męczarnia.

W tym przypadku nie mam wątpliwości ,że producent i spółka się na mojej perfumowej zachłanności nie wzbogacą, bo nie mam zamiaru Flamboyant'em pachnieć. Ani na co dzień, ani od 'święta'. Na 'dawanie szansy' też nie mam ochoty :)

Opakowanie- występuje w damskiej i męskiej wersji opakowania. Damska mieści w sobie 50ml tego potwornego płynu,a męska aż 100ml. Ta druga jest nieco mniej ciekawa-prosta, klasyczna, kanciasta,ale bardziej opłacalna.

Trwałość- niestety, na mnie bardzo dobra :)

Gdzie pasuje- na jesień i zimę.

Komu pasuje- unisex.

Nuty zapachowe:
kadzidło, czarny pieprz, różowy pieprze, żywica kadzidlana, gałka muszkatołowa, balsam z jodły, drzewo mastykowe

Ilustracje z Deviantarta. Autorzy:
Blepharopsis
Coffea

piątek, 16 października 2009

Serge Lutens - Santal de Mysore






















Pierwsze akordy Santal de Mysiore mnie przytłaczają. . Spadają lawiną ciężkich, gęstych nut. Potem zalewają kleistą magmą oleistej cieczy. Zatykają płuca...

A po chwili ten niszczycielski wulkan zmienia się w erupcję przyjemności, bo gdy 'nadmiar rozkoszy' odparuje zostają połamane drzewa z obnażonym słodkawym, drewnianym miąższem. Krwawiące żywicą, zakopane w szorstkim, gorzkawym pyle przypraw, z dymiącymi konarami. I w tym żałosnym obrazie widać moc zapachu. Siłę , która wycisnęła soki, wznieciła kurzawę i spaliła,wszystko co weszło jej w drogę. Dla mojego nosa ta intensywność i bogactwo, to prawdziwa przyjemność.

W miarę czasu zapach robi się słodszy i gładszy. Mniej zwracający na siebie uwagę,ale dalej przyjemny i chyba łatwiejszy w odbiorze dla otoczenia.


Niestety, co jakiś czas przebija się przez to wszystko coś nieprzyjemnego. Kuchennego, słonawego. I tak jakbym czuła tam curry! Chyba Sheldrake dorzucił o jedną przyprawę za dużo, bo dla mnie to tak, jakby zza wspomnianego szlachetnego drzewa wyglądał kiczowaty, ogródkowy krasnal. Na szczęście wygląda co jakiś czas i się chowa...niech zginie, przepadnie skurczybyk! Bo bez niego zapach byłby wielki.

Nie mogę oprzeć się wrażeniu,że Santal de Mysore jest 'ojcem' niektórych innych zapachów sygnowanych nazwiskiem Lutensa. Wyczuwam tu potężne drzewo z Chene, pikantne,ale słodkawe tumany z Chergui, i troszeczkę tą 'podejrzaną' słodycz z Chypre Rouge. Ale na tyle 'zamazaną' ,że tylko budzi moją czujność ,a nie odstrasza :)

Sama nie wiem czy skuszę się na odlewkę SdM. Zapach jest ciekawy i bogaty. Byłby na prawdę świetny gdyby Sheldrake nie gotował rosołu na tych biednych, płonących konarach. Myślę,że gdy będę miała okazję, zafunduję sobie jakąś malutką ilość-gdzieś 5ml,żeby przetestować perfumy w różnych warunkach. Kto wie-może w cieplejszy dzień nie będzie curry.

Opakowanie- występuje we flakonie z ekskluzywnej, pałacowej Linii Palais Royal de Shiseido.

Trwałość- dobra

Gdzie pasuje- najbardziej na jesień i zimę.

Komu pasuje- unisex

Nuty zapachowe:
sandałowiec z Mysore, kmin, przyprawy, żywica styraks, karmelizowany benzoes.

piątek, 9 października 2009

Serge Lutens - Bois de Violette





















Fiołek-leśny drapieżca. Mały truciciel.

Ten zapach bardzo, bardzo chciałam przetestować. I kiedy w końcu mi się udało-sama nie wiedziałam co myśleć :)

Zaczyna się mocno fiołkowo. Kwiatami upojnymi, słodkimi, dziwnymi i prawie niepudrowymi. Akcenty drzewne tylko 'przyciemniają' kwiaty.
I tak jest większość czasu. Małe, fioletowe łebki czyhające w ciemnym lesie,żeby...zadusić, oplątać,a w najlepszym wypadku tylko uwieść :)

Zapach jest dosyć tajemniczy. Ma w sobie coś mrocznego. Dobrze komponowałby się z bluszczem cmentarnym :)
To nie taki 'zwykły', słodki, pudrowy fiołek. Kwiatek z Bois de Violette,z tą swoją 'podejrzaną' słodyczą mógłby służyć jako składnik do jakiejś trucizny . Mimo delikatności samych roślinek, zapach jest dosyć ciężki i tak odurzający,że mimo że wrażliwa nie jestem, chwilami czułam się trochę jakbym oberwała solidnym drągiem w łeb. Dla co wrażliwszych 'nosicieli' może być migrenogenny. A mimo to mi się podoba :) Jakoś nie umiem odmówić tym małym bestyjkom uroku i wdzięku. Specjalistką od fiołków nie jestem i nie wąchałam ich wiele,ale ten jest na razie najładniejszy. No i najcięższy.

Potem, po jakiś 2-3 godzinach zapach się uspokaja. Dalej czuć fiołki z ciemnymi listkami, tyle,że delikatniejsze. Cedr dodaje smaczku i w końcu bardziej go czuć.

Opakowanie- piękny lutensowy dzwoniec, lub kanciasty flakon z serii eksportowej. W żadnym wydaniu chyba niedostępny w Polsce.

Trwałość- dobra

Gdzie pasuje- na wiosnę , lato i jesień. Na zimę chyba będzie jednak za lekki.

Komu pasuje- zapach raczej damski.

czwartek, 8 października 2009

Diptyque - Eau Lente, czyli Woda Gnidowa :D





Eau Lente powstało w hołdzie dla Aleksandra Wielkiego,a bazą zapachu jest opoponaks-żywica której opary niegdyś służyły ceremoniom w świątyniach.

Cóż-o wielkości Aleksandra nie ma co rozprawiać. Był wspaniałym władcą , wojownikiem i kochankiem [Hefajstion był podobno przez lata zapatrzony w swego 'Pana' :)]. Gdy komuś takiemu coś składamy w hołdzie, lepiej parę razy pomyśleć , czy jest wystarczająco dobre. No i czy pasuje do natury 'obdarowywanego'. Jak sobie poradziło Diptyque?

Początek Eau Lente jest mocny: wirujący odcieniami pożogi-czerwienią goździków, cynamonową rdzą i muszkatołowym brązem. Wtedy lepiej wąchać go z pewnej odległości, bo mieszanka działa na nos podobnie jak pieprz: świdrująco i kręcąco :)

Gdy ogień gaśnie, zostaje tylko żar, w którym powoli spala się opoponaks. I tu robi się na prawdę ciekawie. Dalej czuje przyprawy-cynamon , goździki i gałkę muszkatołową,ale już nie tak agresywne. Spod ich warstewki czuć gęsty , mleczny zapach żywicy, która przypomina mi nieco paczulę w wydaniu M.Micallef.

I im bardziej przyprawy ulatniają się, tym mocniej zapach przypomina mi Patchouli M.M. Tyle,że Eau Lente jest wersją pikantniejszą, bardziej stanowczą. Tak jakby Patchouli było kobiece, a Eau Lente męskie.

Po wywietrzeniu większości przypraw, pozostaje zapach gęsty, zawiesisty i kremowy. Dosyć ciepły i otulający,ale z czymś drapiącym i nutką 'zakurzonej starości'. Coś jak stary , wełniany sweter kurzący się gdzieś na strychu.

Ostatnia faza jest najbardziej mleczna. Wszystkie składniki mieszają się, tworząc w miarę jednolitą , kremową masę.










Wracając do pytania 'czy Diptyque udało sie stworzyć perfumy godne Aleksandra': wydaje mi się,że ciężko stworzyć zapach godny Macedońskiego. Ale myślę,że dzieło Diptyque mogłoby się samemu Aleksandrowi spodobać :)
Eau Lente łączy w sobie siłę przypraw z łagodnością i mętną słodyczą opoponaksu. Łączy moc wojownika z urokiem kochanka. Przynajmniej Aleksander nie musiałby zmieniać zapach w ciągu dnia-rano psika, idzie wojować, wraca do kochanka, a tu już czuć słodycz i śmietankę :D

Tak jak do tej pory zamierzałam zaopatrzyć się w Patchouli M.Micallef, tak teraz poważnie się zastanawiam nad wykreśleniem jej z listy i wpisaniem propozycji Diptyque. Eau Lente ma w sobie gęstość i miękkość, która podoba mi się w micallef'owej paczuli i przyjemne, szorstkie 'dodatki', które nadają zapachowi charakteru. Z drugiej strony brakuje mi tu trochę słodyczy Patchouli...ciężka decyzja i muszę się jeszcze zastanowić :)

Ciekawostka: próbowałam dojść do tego, co znaczy 'lente'. Pierwszym tłumaczeniem , które znalazłam, było 'gnida, jajo wszy' :D To byłaby piękna nazwa dla perfum [szczególnie składanych komuś w hołdzie]-'Gnidziana Woda'...niestety, nie mogąc uwierzyć w tak wdzięczną nazwę, szukałam dalej i znalazłam tłumaczenie przymiotnika-'wolna, powolna, opieszała'. Teraz się zgadza , chociaż mi jednak bardziej podoba się pierwsza wersja :)

Opakowanie- proste, klasyczne.

Trwałość- dość dobra. Długo trzyma się blisko skóry.

Gdzie pasuje- najbardziej chyba na jesień i zimę, chociaż na wiosnę tez się nadaje.

Komu pasuje- unisex

Nuty zapachowe:
opoponaks, cynamon, kmin, gałka muszkatołowa, goździki

Autor ilustracji:
Kirsi Salonen

Comme des Garcons - Sherbet Cinnamon























Pierwsze co czuję, to jakby kwiaty zanurzone w głębinie chwastów. Utopione w radosnej, sekatorem nieskrzywdzonej otchłani zieleni. Jest naturalnie, wesoło, roślinnie i zupełnie nie cynamonowo.

Po chwili spośród chaszczy zaczyna wypełzać bergamotka. Jest jak mały, zagubiony żuczek w niechlujnym ogrodzie. I jak taki żuczek żre tyle,że rośnie jak na drożdżach i szybko zaczyna ją być widać gołym okiem. Poza jej żywym, kwaskowym zapachem da się również wyczuć szafran-zmielony na podobieństwo kwiatowego pyłku, ściskany zielonymi ramionami cedr i w końcu odrobinę cynamonu.
Cynamon najwidoczniej jest innym gatunkiem żuczka, bo [na szczęście] również dosyć szybko rośnie. Umiera też jak robal-szybko. A chwasty i kwiaty rosną dalej,aż przyjdą pierwsze mrozy...


Sherbet Cinnamon jest dziwnym zapachem...na początku myślałam,że w tej całej zieleni żadnego cynamonu nie będzie. Że nie uda mu się wybić ponad gąszcz,ale jednak jakoś mu się udało. Tyle,że w tej całej plątaninie czasami trudno się połapać gdzie kończy się łodyżka,a zaczyna nóżka jakiegoś robala.

Zapach jest ciekawy,ale zastanawiam się czy ktoś, kto ma perfumy 'gdzieś' w ogóle znajdzie w nich cynamon, czy zobaczy tylko chaotyczną mozaikę zieleni i kwiatków.
Podoba mi się prezentacja cynamonu, który kojarzy się głównie z ciepłymi kompozycjami, w formie orzeźwiającej i dodającej energii,ale mimo to, wolę jak ta rdzawa przyprawa 'jest na swoim miejscu'.

Opakowanie- małe [30ml], poręczne.

Trwałość- średnia.

Gdzie pasuje- dobra alternatywa na lato, gdy rozgrzewające właściwości cynamonu są nie ważne.

Komu pasuje-unisex

Nuty zapachowe:
nuta głowy: cedr, bergamotka, cynamon
nuta serca: szafran, benzoes, goździk.

nuta bazy: wetiwer, białe piżmo, drewno tekowe

Autorzy ilustracji:
Lady Amarillis [ http://lady-amarillis.deviantart.com/art/Lady-of-the-Lake-132583710 ]

niedziela, 4 października 2009

Comme des Garcons - Sherbet Rhubarb



















Rabarbar-zielsko, które widziałam parę razy w życiu, a jadłam chyba tylko raz - w cieście. Wygląda 'niespecjalnie'...szczególnie w tym cieście. Po prostu rozpaćkane kawałki łodygi. I patrząc na roślinę, raczej nie przyszłoby mi do głowy, żeby chcieć tym pachnieć.

Rhubarb jest jednym z zapachów z 5 serii CdG i pierwszym z tego cyklu, na który się skusiłam. Rabarbar od CdG pachnie mniej-więcej tak , jak to sobie wyobrażałam.

Od początku jest kwaskowy i ożywiający. Do tego czuć w nim typową nutkę zielska-rośliny niezbyt zadbanej, niedopieszczonej, dzikiej i cierpkiej. Rabarbar 'rosnący' w ogródku CdG jest jeszcze mały i 'miększy' niż wielkie rośliny [rabarbar może mieć nawet ok. 2m wysokości]


W perfumach zastosowano ciekawy zabieg: oddano kolory rabarbaru za pomocą zapachów. Roślinna zieleń miesza się tu z delikatną wonią purpurowej orchidei. Dzięki temu olfaktorycznie uzyskano efekt przeplatania się zieleni z czerwienią.


Kwasowość roślinnego 'modela' oddano na dwa sposoby. Na początku zapach przyprawiony jest cierpką bergamotką. Potem dochodzi bardziej soczyste lychee.

Ogólnie kompozycja jest ciekawa, mimo prostoty 'obrazu'. Czuję w niej zielone, zdziczałe liście, kwaskowy sok, wilgotny miąższ i dwukolorową skórkę. Łodygi są żywe i jędrne. Nie tak rozpaćkane jak w cieście :)

Podoba mi się. Może na tyle,że zostawię sobie próbkę, bo na cały flakonik raczej się nie skuszę. Przeszkadza mi w tej propozycji CdG przede wszystkim niewielka trwałość. Zapach dość szybko traci intensywność, a ja lubię jak czuć moje perfumy bez potrzeby wciskania nosa w 'wypsikane' miejsce :)
Poza tym mimo oryginalności w wyborze składnika, wydaje mi się,że rabarbarowe perfumy dość szybko znudziłyby mi się. Do tego prawie nie ewoluują.

Opakowanie-
30ml-małe, zgrabne. Nie lubię białych flakonów, ale cóż-inne pasujące kolory 'zgarnęły' już pozostałe serie ;)

Trwałość-
kiepska

Gdzie pasuje- dobry zapach na wiosnę i lato. Cierpki i orzeźwiający

Komu pasuje-
unisex.

Nuty zapachowe:
rabarbar, bergamotka, lychee, orchidea, krem waniliowy.

Zdjęcia z Deviantart'a. Autorzy:
lopec
Kiscie

sobota, 3 października 2009

Serge Lutens - Un Bois Vanille

















Generalnie mam już trochę dość wanilii. Po dość długim narkotyzowaniu się Hypnotic Poison i L de Lolita należy mi się odpoczynek. Problem w tym ,że ostatnio wpadają mi w ręce bardzo 'sympatyczne' słodkości. Jednym z nich jest dzieło duetu: Lunens i Sheldrake, któremu na chwile udało się we mnie rozniecić małą iskierkę pożądania.

Szczególnie początek zapachu przypadł mi do gustu. Czuję w nim przede wszystkim aksamitną, skrzącą wanilię z rozpływającym się mleczkiem kokosowym i szczyptą zmielonych gorzkich migdałów. Zestawienie pobudzające zmysły i wyjątkowo apetyczne, choć niezupełnie 'jadalne', co liczę kompozycji na plus-nie lubię pachnieć jak ciastko czy cukierek :)

Potem zapach jeszcze bardziej się wygładza. Wszystkie składniki tworzą delikatny krem pachnący wanilią, kokosem,śmietanką i odrobiną karmelu. Do tego dodano odrobinę wosku pszczelego. Całość jest wyjątkowo delikatna i kremowa.

Słodycz w Un Bois Vanille nie jest nużąca. Nie zatyka, nie topi w waniliowych oparach, tak,że brakuje tchu. Kompozycja,mimo intensywności zdobi,a nie przytłacza.
Do tego trzeba przyznać,ze użyte w perfumach składniki sprawiają wrażenie bardzo naturalnych, rzeczywistych.

Z czasem zaczynają pojawiać się akcenty drzewne. Miękkie sandałowe drewno jest niczym gładko wyszlifowana, drewniana miseczka, w której serwuje się opisany wyżej smakołyk. Pojawia się również delikatny akcent dymny, przez który UBV kojarzy mi się trochę z Onyx'em Sage. Nabiera ciemniejszych odcieni i odrobiny tajemniczości.

Dalej już zapach tylko słabnie. I powiem szczerze ,że mi po pewnym czasie zaczyna się nudzić. Tym bardziej, że ogólnie dosyć nieznacznie ewoluuje.

Un Bois Vanille jest wyjątkowo ładną i ciepłą propozycją dla wielbicieli waniliowych słodkości. Na mojej półce jednak nie zagości z paru powodów. Po pierwsze , tak jak pisałam na początku, muszę odpocząć od wanilii. Po drugie, gdy najdzie mnie ochota na 'kąpiel' w słodkości, to wrócę do L de Lolita. Bardziej 'rajcuje' mnie słodycz w wydaniu trochę szorstkim , bardziej zadziornym.

Opakowanie- prostokątne z eksportowej linii.

Trwałość- dobra

Gdzie pasuje-'klimatycznie' na jesień i zimę. Jak chodzi o 'okazje', to zapach jest dość uniwersalny. Sprawdzi się zarówno w biurze, na przyjęciu, jak i na romantycznej randce.

Komu pasuje- połączenie aksamitnej wanilii i tej lekkiej 'dymności' kojarzy mi się ze śniadą kobietą ubraną w prostą suknię z lejącej się, cienkiej, połyskującej tkaniny :) Ale to tylko taka moja fantazja :)

Nuty zapachowe:
absolut czarnej wanilii, lukrecja, drzewo sandałowe, mleczko kokosowe, wosk pszczeli, skarmelizowany benzoes, gorzkie migdały, gwajak, tonka

zdjęcie kokosa z Deviantarta-autor:nivek_kh
na pozostałych zdjęciach Erica Badu

czwartek, 1 października 2009

Serge Lutens - A La Nuit


Ileż twarzy potrafi mieć jaśmin. Zaraz po testach Sarrasins postanowiłam przetestować drugi jaśmin , który wyszedł spod 'skrzydeł' Lutens'a. I tak jak Saraceni byli miłym zaskoczeniem, tak A La Nuit zupełnie do mnie nie przemawia. Właściwie to przemawia, ale bełkotem pijaka, który nie panuje już nie tylko nad językiem,ale i własną fizjologią.

Główną nutą zapachu jest, podobnie jak w Sarrasins, jaśmin. I w tym przypadku również jest wyczuwalny od początku do końca trwania zapachu.

Preludium jest nawet znośne - białe kwiaty jaśminu [jakoś mniej szlachetnego niż w Saracenach], zielone, delikatne łodyżki i odrobina kwiatowej słodyczy. Jest romantycznie i kobieco.

Tyle,że szybko wychodzi jakiś nieprzyjemny posmak-mętny, 'brudny', słodkawy. Coś co czuję nie tylko nosem,ale i językiem, gardłem...choć wolałabym wcale tego nie czuć. I ta paskudna nuta rozwija się dalej, przyjmując postać ciepłą , spoconą, nieczystą. Chwilami pachnie tak, jakby, za przeproszeniem, ktoś zrobił kupę za krzakiem jaśminu :)

Potem nieprzyjemna staje się jeszcze inna nuta. Zielone pędy, ze skromnych, cienkich łodyżek zdobiących krzew, przeobrażają się w dzikie chaszcze. Robi się jakoś za dużo zieleni w tym jaśminie.
Ostatnia faza zapachu , to etap powolnego przesiąkania mydlanym piżmem.

Po prostu nie mogę nie porównywać A La Nuit z Sarrasins. Tu i tu mamy jaśmin w roli głównej, tyle,że zupełnie inaczej przystrojony. Ten w A La Nuit jest bardziej zdziczały. Mniej szlachetny i posłodzony miodem. Do tego słabszy i nie tak intensywny jak w Sarrasins . Być może ten w Saracenach może być dla niektórych nieco zbyt inwazyjny,ale płatki w A La Nuit są co rusz przytłaczane czymś 'gorszym' :)

A La Nuit ma tylko jedną przewagę nad Sarrasins-kolor płynu. Tym paskudztwem spokojnie można się zlewać, nie martwiąc się o plamy.


Opakowanie-kanciaste z serii eksportowej

Trwałość-średnia. Gorsza niż Sarrasins

Gdzie pasuje- nie pasuje na zimę.Niezbyt na jesień.

Nuty zapachowe:
egipski, indyjski i marokański jaśmin, zielone pędy, biały miód, benzoes, piżmo, goździki