poniedziałek, 11 stycznia 2010

Etat Libre d'Orange - Rien



Słowo 'Rien' znaczy 'nic'. I po samej nazwie spodziewałam się czegoś podobnego do 'Molekuł'-czyli zapachu , który na jednych czuć, na innych nie. Albo niektórzy mogą go wyczuć, inni nie...ciężko powiedzieć jak to jest :)
W każdym razie Rien to zupełnie inna bajka. Ten zapach jak najbardziej jest i mocno akcentuje swoją obecność.

Na początku czuć go nawet za mocno. Uderza agresywnymi aldehydami i kolońskim , wytrawnym posmakiem. Wgryza się w skórę,napada brutalnie, nawet nie bawiąc się w pozory.

Gdy przeczekamy pierwszą fazę, zapach staje się łatwiejszy do wytrzymania, ale nie mniej skomplikowany :) Sprawia wrażenie perfum ponadczasowych i początkowo, niestety wtórnych.
Na mnie, ta faza skupia się na przeplataniu się aldehydów z nutami szyprowymi. I ma to swój urok. Zapach jest głęboki, wielowymiarowy. I zmienny.
Gdy testowałam go pierwszy raz, stwierdziłam ,że to Bandytka Piguet'a obdarta z odzienia, pozbawiona cygaretki i zepchnięta ze skórzanego fotela :)
Po dalszych testach doszłam do wniosku,że Rien czasami jest jak wspomniana , obnażona Bandytka, lecz częściej to 'Agentka' z poważniejszą miną. Podobieństwo do Agenta Provocateur'a 'wychodzi na jaw' dość często-zapach ma w sobie podobny rodzaj szyprowej , nieczystej zmysłowości. Nutka 'fizjologiczna' występuje nie zawsze,a nawet jak się ujawni, czuć ją mniej.

Poza głównym 'nurtem' , całość wyostrza pieprz, zadymia kadzidło [na mnie raczej mało wyczuwalne :(] i ozdabia irys w ciekawym wydaniu.
Potem, od ambrowej bazy zaczyna promieniować ciepło i całość staje się subtelniejsza.


Dla mnie 'Rien' to zapach, który mocno akcentuje swoją obecność.
Więc jak zinterpretować nazwę?
Ja bym powiedziała ,że to po prostu 'nic nowego'. Przeplatają się tu charakterystyczne nuty klasyków. ' Nic' dobrze łączy szyprową 'bezpruderyjność' z Agent'a Provocateur'a, z elegancją 'starych klasyków' . Jest jak ubrana raczej skromnie i ze smakiem, ugrzeczniona pin up girl.

Mimo,że walka szyku i klasy z buduarowym kuszeniem wydaje mi się interesująca, Rien nosić nie będę.
A czy mogę polecić? Do testów-jak najbardziej,ale jeśli ktoś chciałby pokusić się na zakup flakonu w ciemno, to radzę najpierw powąchać ;)


Opakowanie-flakon charakterystyczny dla serii.

Trwałość-dość dobra, choć biorąc pod uwagę 'siłę rażenia', spodziewałam się ,że będzie lepiej. Na mnie zapach pozostaje wyraźny przez jakieś 5 godzin.

Gdzie pasuje-nie mogę napisać ,że to zapach 'bezpieczny',a mimo to wydaje mi się dość uniwersalny.

Komu pasuje-unisex

Nuty zapachowe:
aldehydy, kminek, skóra, irys, ambra, paczula, mech dębowy, kadzidło, pieprz, róża, styraks


Ilustracje by: CLAMP

wtorek, 5 stycznia 2010

Guerlain - Mitsouko


Mitsouko to kolejne perfumy, które dość długo zalegały 'gdzieś wśród innych próbek'. Nie śpieszyłam się z poznaniem ich. Dlaczego? 'Bo to taki klasyk' :) Ale w końcu przyszedł czas na 'starą japonkę' Guerlaina, bo zauważyłam ,że fiolka trochę przecieka i zostało już bardzo niewiele :)

Inspiracją dla Guerlain'a była japońska opowieść o miłości pięknej żony japońskiego admirała Togo do brytyjskiego oficera. Widać, dama nie mogła się zdecydować czy zostać z mężem , czy uciec z kochankiem , więc postanowiła przekazać sprawę w ręce fortuny. I tak Mitsouko czekała spokojnie , który z panów wróci żywy z wojny rosyjsko-japońskiej by pozostać przy jej boku na resztę życia.
Właśnie ta nieco oportunistyczna dama dała imię stworzonemu w 1919r. zapachowi.
A tak na marginesie-lubię jak zapachy biorą nazwę od imion [bądź nazwisk] postaci historycznych lub fikcyjnych. Szczególnie jeśli zapach jakoś się z z imiennikiem kojarzy [no i jest to dobry chwyt marketingowy. Na przykład, mimo że spisy nut zapachowych Casanovy czy Mata Hari nie pociągają mnie specjalnie, to i tak chcę poznać słynnego rozpustnika i kurtyzanę-szpiega :)].

W tym przypadku zapach nie 'wstrzelił się' w japońskie klimaty. Nie kojarzy mi się również z miłością. Chyba najprędzej można podpisać go pod cechy charakterystyczne Pani Mitsouko-kobiecość, delikatność, opanowanie, ''ułożenie'.


Pierwsze nuty Mitsouko to sama esencja klasyki. Zapach nieco koloński, mocny, intensywny. Przebrzmiały cytrusami i jaśminem [na szczęście niezwalającym z nóg]. 'Opowieść' rozpoczyna się wytrawnie, kobieco i staromodnie :)
Szybko jednak zaczyna od skóry promienieć lekkie ciepło. Wesołe i nastrajające mnie optymistyczne. Na skórze przeplata się woń pomarańczy ze szlachetnym [choć nieco oklepanym] kwieciem dając wrażenie ciepła i lekkiej , owocowej słodyczy.

Powyższy 'efekt' trwa jednak krótko,bo zaraz potem 'wypełza', niczym robak, z pomarańczy szypr. Klasyczny, nieco dekadencki i bardzo charakterystyczny. I po raz kolejny nie mogę odmówić Mitsouko miana 'klasycznego szypru' :) Tak jak czasami ciężko mi określić zapachy przyporządkowane do 'kategorii szyprowej' szyprami, tak tu nie mam żadnych wątpliwości. Wpisuje się on do wcześniej wspomnianej grupy równie wielkimi literami jak Bandit czy Agent Provocateur, choć tym razem jest bardziej 'ugłaskany'. Upiększony płatkami kwiatów, obłaskawiony pomarańczami.

Ogólnie lubię szypry,ale Mitsuoko, mimo że piękna ,nie przypadła mi do gustu. Mam Bandita i Agenta. I tyle zapachów z tej kategorii mi wystarczy. Zresztą dwa powyższe podobają mi się bardziej. Mają wyrazisty charakter. Przy dekadenckiej bandytce i kuszącym 'prowokatorze' Mitsouko maluje mi się jak taka japońska żona- ładna ,ale bez wyrazu. Z charakterem utemperowanym przez surowe wychowanie, bez odwagi, by podjąć własną decyzję.
Dlatego niech Mitsouko dalej czeka,ale nie na mnie ;)

Opakowanie- 'klasyczny' flakonik jest przepiękny. Ale w podobnych zamknięte są i inne skarby Guerlain'a, więc można taki mieć bez potrzeby zapraszania do domu 'japońskiej kochanki'.

Trwałość- dobra.

Gdzie pasuje- taką klasykę można nosić właściwie wszędzie, choć wydaje mi się,że najlepiej Mitsouko pasuje na dni niezbyt chłodne i niezbyt zimne-powiedzmy środek wiosny :)

Komu pasuje- zapach kojarzy mi się z kobietą elegancką, stylową. Urodziwą, nieco cichą i skrytą. Taką , która nie stara się być w centrum uwagi, nie 'krzyczy' strojem, ani zachowaniem.

Nuty zapachowe:
nuta głowy: bergamotka, jaśmin, róża, cytrusy
nuta serca:bez, brzoskwinia, jaśmin, ylang-ylang, róża
nuta bazy: mech dębowy,ambra, cynamon, vetiver, przyprawy.

Autorzy ilustracji:
heise
+
nieznani :(

poniedziałek, 4 stycznia 2010

Serge Lutens - Ambre Sultan


Przy pierwszych testach Ambre Sultan powiedziałam tym perfumom 'nie'. I jakoś nie chciało mi się 'zajmować nadgarstka' sułtanem, gdy miałam okazję 'psiknąć' sobie nań czymś innym. Pewnie długo jeszcze czekałby sułtan na te parę słów o nim , gdyby nie nadarzyła się okazja do przygarnięcia próbki. A teraz krótka notka o 'Jego Wysokości' , bo po dzisiejszych testach ,wolę go mieć z głowy :)

Już samo otwarcie zapachu sprawiło ,że zmarszczyłam nos. Paskudne ,alkoholowe wyziewy mieszały się w nim z garścią bazarowych przypraw. A pijany kupiec mieszał ziarna i susz spoconą dłonią, kolejno podtykając mi pod nos garści pełne swoich 'specjałów'. Nie rozumiałam bełkotu, brzydziłam się dłoni i najchętniej bym uciekła, gdyby silna mieszanina zapachów nie zawróciła mi w głowie.

Padłam. Ucichły zmysły.

Gdy dochodziłam do siebie,a myśli zaczęły przybierać jakieś kształty ,miałam nadzieję zobaczyć przed sobą arabskiego księcia wśród złota i oparów tlącej się mirry [na prawdę miałam nadzieję,że w AS będzie mirra! :(] . Bogatego, młodego sułtana czekającego, ze zmartwieniem w czarnych oczach na moje przebudzenie.
Uchylam oczy, a w ramionach trzyma mnie...ten sam spocony kupiec! Jedną brudną ręką podtrzymuje mi głowę, a drugą podnosi do ust butelczynę arabskiej alpagi. Gdy zauważa moje ogłupiałe spojrzenie, znowu zaczyna bełkotać i sypać na około ziarnami z koszy.




















Nie takiego księcia chciałam ujrzeć :) Może i Ambre Sultan jest zapachem orientalnym,ale bardziej w znaczeniu kulinarnym , niż turystycznym. Mieszanka przypraw przypomina mi 'zapachowy' chaos z arabskich bazarów. Do tego alkoholowe oddechy 'zaczepiające' nozdrza w pobliżu każdej knajpy i ciężka, zawiesista, oleista ciecz.

I tak jak alkohol dość szybko wietrzeje, tak wrażenie tłustości i kuchennej pikantności pozostaje. Tak mógłby pachnieć macerat do pieczenia kurczaka. Ja nie mam zamiaru kojarzyć się sobie z ogołoconym z piór, bezgłowym ptaszyskiem. Trupem 'wymasowanym' po chropowatej skórze curry i oliwką. A pachnąc Ambre Sultan czułabym się albo jak wspomniane nieszczęśliwe ptaszysko,albo jak kucharz w arabskiej knajpce.

Dopiero po dłuższym czasie, obok kolendry, liścia laurowego i strasznie irytującego mnie zapachu innej przyprawy, którą znam z woni, lecz nie z imienia [ gotowanie nie jest moją mocną stroną, dlatego z przyprawami, których zapachu nie lubię, mam niewielki kontakt :)] pojawia się zapach drogiego drewna sandałowego. I z jednej strony całość jakoś lepiej 'wygląda' ,ale mimo wszystko jedno do drugiego pasuje jak perski dywan do chlewu :P


Opakowanie- występuje w prostym flakonie z serii eksportowej i w pałacowym dzwońcu

Trwałość- niestety, arabscy kupcy potrafią się na długo przylepić :p

Gdzie pasuje- zapach jest ciężki, mocny i tłustawy, dlatego najlepiej pasuje na zimę.

Komu pasuej- unisex.

Nuty zapachowe:
nuta głowy:
kolendra, liść laurowy
nuta serca:
mirt, korzeń angeliki
nuta bazy: sandałowiec, paczula, balsam tolu, styraks