środa, 30 września 2009

Serge Lutens - Sarrasins


Wściekły najazd jaśminu...

Saraceni-arabscy wojownicy.Silni, dzicy, brutalni. Więc dlaczego pachną jaśminem?! Musiałam chwilę pomyśleć, żeby znaleźć powiązanie i chyba wiem jakim tropem poszedł Lutens.
Krajem pochodzenia jaśminu [jednym z paru] jest Persja.Z tego wychodzi: Persowie=Arabowie=Saraceni [tak nazywali saraceńskich wojowników Grecy i Rzymianie]. No i wszystko jasne :)

Co do zapachu-jeśli ktoś nie lubi jaśminu, to od razu może wykreślić Sarrasins z listy pt. 'może mi się spodoba', ponieważ od początku do końca Saraceni Lutens'a pachną mocnym jaśminem. A jeśli ktoś lubi te białe kwiaty , to ta propozycja pewnie znajdzie się wśród 'must have'.Mi, mimo że miłośniczką jaśminu nie jestem, ten zapach się spodobał.

Saraceni od początku atakują z wielką siłą. Prawdziwa ciężka, jaśminowa artyleria. I właściwie czuć tylko mocny, wilgotny , dość wytrawny jaśmin. Nie żadne słodkie kwiatki,ale taki prawdziwy, upajający, wieczorny jaśmin. Ciężki ,ale ładny. Bardzo kobiecy.

Potem jest podobnie. Dalej pachnie głównie jaśminem ,ale z dodatkiem szlachetnych, niesłodkich róż. Odrobina goździków dodaje pikanterii. I tak zapach trwa większość czasu,aż 'wiodąca nuta' nie zmęczy się nieco. Wtedy zaczyna pojawiać się miękkie piżmo i wszystko lekko się rozmywa.

Całość jest bardzo mocno kwiatowa i kobieca. Dla niektórych zapach będzie pewnie zbyt męczący, bo ten jaśmin ma na prawdę mocne uderzenie i wielką siłę przebicia. Ta moc i pochodzenie głównego składnika, to chyba jedyne , co łączy Sarrasins z arabskimi wojownikami, bo z samym zapachem mam inne skojarzenia.

Przywodzi na myśl ciepłą, wilgotną, letnią noc w ogrodzie pełnym szlachetnych kwiatów. Gęste grona jaśminu pachną wtedy najmocniej. Najbardziej odurzająco. Gdzieś wśród drzew śpiewa słowik,a ja patrzę w gwiazdy siedząc pod białym kwieciem.
Zaczynają grać świerszcze i odruchowo patrze w stronę , skąd dochodzi 'melodia'. Zieloni grajkowie znaleźli schronienie w wielkim krzewie różowych róż. Już wiem,że nie dadzą mi zasnąć, więc siedzę dalej i daję się uwieść muzyce i odurzającej woni kwiatów.

Ogród jest nieco dziki,ale dalej uporządkowany i niezarośnięty chwastami. Cienie drzew i krzewów nadają mu nieco mrocznego, wampirycznego charakteru. Zachwyca pięknem i szlachetnością ,ale wydaje się niebezpieczny...

To co mnie trochę niepokoi w samych perfumach, to ich kolor. Na pierwszy rzut oka wygląda jak gencjana w wyjątkowo ładnym opakowaniu :) Na skórze nie zostawia śladów,ale nie wiem jak to będzie z ubraniami. Na razie boje się sprawdzać.

Opakowanie-piękny 'pałacowy' dzwoniec. Dostępny w jeszcze ładniejszym, 'ekskluzywnym', grawerowanym wydaniu.

Trwałość-dobra

Gdzie pasuje- na pewno zapach nadaje się na wiosnę, jesień i zimę. Latem nosiłabym go tylko wieczorem, bo na upały wydaje mi się zbyt duszący.

Komu pasuje-zdecydowanie kobiecy zapach.

Nuty zapachowe:
nuta głowy: róża
nuta serca: jaśmin i goździki

nuta bazy:piżmo

poniedziałek, 28 września 2009

Tom Ford - White Patchouli


White Patchouli brzmi kusząco. Nie patrząc na nuty, spodziewałam się paczuli pozbawionej piwnicznej stęchlizny. Wypranej z odcieni szarości. Miękkiej, delikatnej i otulającej. Czegoś na miarę Patchouli M.Micellaf. A to co poczułam, było zupełnym zaskoczeniem.

Biała kreacja od Toma Forda rozpoczyna się bardzo mocno kwiatowo i rzeczywiście kojarzy się z bielą. Czuć silny zapach jaśminu z domieszką róży i piwonii. Gdzieś zza bukietu nieśmiało wygląda gęsta paczula. Przez chwile kompozycja wydawała mi się nieco 'pogrzebowa'-wieniec białych kwiatów i lekka nutka stęchlizny. Do tego paczula lekko rozgrzała zimny zapach kwiecia. Szkoda tylko,że zaraz wlazła do wazonu i nie pokazała się przez długi czas.

Potem są już tylko kwiaty, kwiaty i ciągle kwiaty. Na dodatek wydaje mi się,że poza wymienionymi, czuję tam lilię. Białą, wielką lilię, która nie tylko atakuje nos,ale i wali obuchem przez łeb. Upaja, odurza, kręci aż do mdłości.

Z czasem wśród kwiatów pojawia się gęsta słodycz. Przytłoczona upartym, białym zielskiem zostaje gdzieś w tle,ale to zawsze jakiś postęp i zapowiedź ,że będzie lepiej.

Lepiej robi się dopiero po paru godzinach, bo wtedy paczula znowu wychyla swoją małą, szarą główkę i wygląda ukradkiem zza gron jaśminu i łbów lilii. Pachnie słodkawo, trochę mlecznie. Niestety, 'dyskretnie' :) Da się też wyczuć nutkę kadzidlanej goryczy i gdybym nie trzeba było wcześniej przechodzić przez 'kwiecistą' mękę, to może, z czasem doceniłabym kompozycję.

White Patchouli mogę nawet przyznać , że ciekawie się kończy. Niestety, jeśli nie jest się wielbicielem kwiatowych perfum, zapach może być uciążliwy. Dla mnie był.
Tom Ford dał białemu bukietowi zbyt dużo mocy. Wystarczająco,żeby białe kwiatki skutecznie zdławiły, te nuty, które mogły nadać kompozycji wyrazu, charakteru, oryginalności.

Przynajmniej kampanię zapach ma ładną. Zdjęcia z Ericą Badu wyszły świetnie ;)

Opakowanie-nie miałam okazji go 'pomacać',ale nawet na zdjęciach niezbyt mi się podoba. Kształt jest całkiem ładny, tyle,że mlecznobiałe flakony jakoś nie trafiają w mój gust.

Trwałość-dobra.

Gdzie pasuje-na pogrzebie dobrze komponowałby się z wiązanką. Poza tym jakoś ciężko mi znaleźć dla białej niby-paczuli zastosowanie. Chyba na wiosnę najlepiej się nada.

Nuty zapachowe:
nuta głowy: bergamotka, biała piwonia, kolendra
nuta serca: róża, jaśmin, nasiona ambrowe
nuta bazy: paczula, jasne drewno, kadzidło.

piątek, 25 września 2009

Serge Lutens - Chergui





Ten zapach Lutens'a nosi imię wiatru. Chergui jest wschodnim albo południowo-wschodnim pustynnym wiatrem występującym latem, na północy Maroka. Jest gorący i suchy. Powstaje przy wyżu nad Saharą i niesie ze sobą duże ilości pyłu i piasku.

Gdybym miała odnieść zapach do 'muzy' Sheldrake'a [twórcy zapachu], to mogę przyznać ,że częściowo wyszło mu oddanie natury marokańskiego Chergui. Zapach jest gorący i silny. Na początku nawet porywający. Lekka, kadzidlana goryczka może wyobrażać tumany kurzu wdzierające się do oczu, nosa, ust.
Niestety ['niestety' odnosi się do adekwatności zapachu] Chergui Lutens'a, poza wyżej wymienionymi cechami ma w sobie duże pokłady słodyczy. Słodyczy 'miodowej'-kleistej, gęstej, oblepiającej tytoniowe liście i błyszczącą skórę , które pojawiają się w drugiej fazie.
Do tego czuć ciepłą ambrę i nutkę, która przypomina mi nieco Habanitę.

Potem zapach wysładza się w kierunku drzewno-miodowym. Całkiem ciekawym,ale tu już skojarzenia z pustynią i wiatrem znikają. Bliżej mu do pszczelego gniazda w dziupli po ssaku [ambra też zostaje] :). Czyli mam raczej 'leśne' skojarzenia.

Lubię taką 'brudną', drzewną słodycz. Jest nieco kusząca , niejednoznaczna. Dopiero pod sam koniec robi się trochę za dużo tego miodu w stosunku do reszty 'składników',ale i tak zapach pozostaje ciemny ze złocistymi, miodowymi prześwitami.

Co mi przeszkadza w Chergui?
Na początku nic. Mieszanka goryczki i słodyczy wydała mi się całkiem ciekawa. Niestety potem zaczął mnie drażnić mocny zapach świeżego tytoniu. W połączeniu z pozostałymi nutami,a przede wszystkim ze skórą stał się zbyt brutalny. Uciążliwy.
Dlatego mimo, że perfumy są dosyć udane, nie chcę nimi pachnieć.

Opakowanie- występuje we flakonie z serii Les Salons du Palais Royal Shiseido [75ml] i w 'klasycznym', prostym, bardziej dostępnym opakowaniu 50ml

Trwałość- dobra.

Komu pasuje- unisex.

Nuty zapachowe: miód, piżmo, kadzidło, liście tytoniu, cukier trzcinowy, ambra, irys, róża, drzewo sandałowe

środa, 23 września 2009

Serge Lutens - Chene


Chene to po francusku 'dąb'. Drzewo silne , potężne, twarde. Według mnie to dobra nazwa dla tego zapachu.

Ten zapach to 'mocna rzecz'. Początek jest gorzki, drzewny,z dodatkiem przypraw i ziół. Krótko potem dochodzi odrobina miodu, która nie równoważy jednak goryczy.
Jest w tym zapachu siła natury-surowej , nieprzesłodzonej. Dębowy las, to nie gaik pełen kwiatków i jagódek. To stary las, którego runo poszarpane jest wyłażącymi z pod ziemi potężnymi korzeniami dębów. Rozłożyste konary rzucają cień dławiąc mniejsze drzewka i zakrywając wszystko pod nimi ciemnym całunem. Gdzieś w pobliżu słychać dźwięk niekoniecznie przyjemny dla ludzkiego ucha-brzęczenie roju pszczół.

Goryczka w Chene przypomina mi nieco zapach nadpalonego,zawilgotniałego drewna. Czyżby ta wilgoć kryła się pod wdzięcznym określeniem 'runo leśne'? Być może...i podziwiam twórcę zapachu,że umiał lekko nadpaloną , spróchniałą woń tak dobrze wykorzystać. Tak,że nic w Chene nie odrzuca. Nie ma pleśni, zgnilizny, rozkładu. Jest mokra , próchnicza gleba,z której energię czerpie ciemnozielony mech.

W pniach wielkich dębów gniazdo urządziły sobie miodne pszczoły. I muszą pracować bardzo zawzięcie, ponieważ 'im dalej w las' tym łagodniejszy i słodszy [ale bez przesady. Słodziaka się nie spodziewajmy :)] staje się zapach. Zioła tracą na mocy, a nuty drzewne wydają się subtelniejsze, mniej gorzkie. Na szczęście ciągle zostaje ten 'niepokorny', gorzkawy posmak :)

Nastrój Dębowego Lasu jest mroczny,ale nie przerażający. Określenie 'ciemny las' pasowałoby tu jak ulał. Podoba mi się w sumie każda faza Chene-ta surowa i gorzka oraz ta nieco delikatniejsza, bardziej słoneczna. Obie mają charakter.

'Dąb' Lutens'a nie jest zapachem słodkim , wdzięcznym , eleganckim. Ma w sobie coś trudnego do okiełznania. Taki 'zew natury'. Jeszcze nie dojrzałam do zakupu większej ilości,ale nie wykluczam tego.

Opakowanie-występuje w opakowaniu z serii Les Salons du Palais Royal Shiseido [75ml] i w 'klasycznym', prostym, bardziej dostępnym opakowaniu 50ml

Trwałość-dobra

Gdzie pasuje:
dla mężczyzn- prawie wszędzie. Niepokorność zapachu pasuje jak ulał do skórzanej kórtki i jeans'ów,a eleganckiemu garniturowi doda odrobinę przekory. Kłócić będzie się ze strojem sportowym, czy typowo letnim typu: szorty + t-shirt
dla kobiet- Chene nie pasuje na imprezy w stylu disco. Na romantyczny wieczór też lepiej wybrać coś innego.

Komu pasuje-unisex

Nuty zapachowe:
nuta głowy:soki roślinne, czarny tymianek, cedr
nuta serca:dąb, srebrna brzoza, miód,rum

nuta bazy:runo leśne, bób tonka


niektóre strony wymieniają jeszcze kminek

Obrazki z Deviantarta. Autorzy:
1) Radojavor[Ambush]
2) JaneDoe87 [The Owl's Forest] : 
http://janedoe87.deviantart.com/

poniedziałek, 21 września 2009

Demeter - Holy Smoke





Święty ogień inkwizycji płonie. Ciemny dym zasłania słońce...

Jeśli Holy Smoke można nazwać Świętym dymem , to tylko w powyższym znaczeniu, bo w niczym nie przypomina kościelnych kadzideł. Chyba żadnej religii :)

Dym zapisany na kartach 'zapachozbioru' Demeter jest ciemnym dymem spalenizny. Gdy wejdzie się w jego kłąb, gotów jest zadusić. Na szczęście tylko na początku, bo potem zaczyna bardziej przypominać zapach płonącego drewna.

Jeśli miałabym znaleźć najbliższego brata HS, byłby to Black Tourmaline Olivier'a Durbano. 'Kadzidło' obu zapachów kojarzy mi się podobnie. Jest w nim coś ciemnego, nieczystego, groźnego. Tyle, że dym w HS wydaje mi się bardziej trujący, toksyczny.

Holy Smoke lepiej 'brzmi' aplikowany w mniejszych ilościach. Co prawda trzeba częściej go 'poprawiać',ale wtedy jest bardziej drzewny i nieco mniej trujący :)

Nastrój określiłabym jako złowieszczy i trzymający w napięciu. Czyli dla niektórych pewnie pociągający :) Gdybym jednak miała wybierać między Czarnym Turmalinem,a Świętym Dymem, postawiłabym na zapach Durbano. Jest mniej toksyczny. Bardziej dwuznaczny. Moim zdaniem ciekawszy.

Opakowanie- typowe dla 'Biblioteki'.

Trwałość- średnia. Parę godzin wytrzyma, więc jak na Demeter to nieźle,ale obiektywnie 'szału nie ma' :)

Gdzie pasuje- zdecydowanie na na upały.

Komu pasuje- unisex. Bardziej męski.

Obrazki znalezione na Deviantarcie. Autorzy:
Radojavor [kaplica]
faxtar [Vampire Tower]
RUshN [palenie niewiernego :)]

Perfumowe podróże - Turcja

Turcja to prawdziwy raj dla miłośników...podróbek. Gdziekolwiek się człowiek nie ruszył , w którymś z turystycznych miast/miasteczek, mijał piramidki ładnie porozstawianych flaszeczek. Prażyły się flakoniki [czasem nawet na na słońcu] w ponad 40 stopniowym upale i aż dziw bierze ,że miały branie. Chyba się nawet domyślam dlaczego...pewnie potem trafią na Allegro i ebay'a :/

Flakony tureckich podróbek były na prawdę ładnie wykonane. Nie poświeciłam im zbyt wiele uwagi, bo w takim upale [jak już się wyjdzie z klimatyzowanego hotelu], człowiek marzy ,żeby jak najszybciej znaleźć się w wodzie. Gdy temperatura przekraczała 40 stopni, to nawet 10 min. jest męczące, więc prażone 'diory' i 'zielone jabłuszka' oglądałam szybko i 'przelotem'. I muszę przyznać,że wyglądały całkiem przyzwoicie :) A jak pachniały-wolałam nawet nie sprawdzać. W końcu perfumy+słońce , to sam o ryzyko [alkohol zawarty w perfumach może powodować odbarwienia na skórze].

Poza ogromną ilością podróbek widziałam olejki-esencje podobne do tych z Egiptu. Tyle,że były trochę droższe i jakoś na żadną się nie skusiłam.

No i znowu jedynym 'zaufanym' miejscem była strefa bezcłowa [i nawet trochę żałuję,że w końcu na nic się nie zdecydowałam]. :)


Turcja bywała inspiracją dla 'perfumowych nosów'.
A jak pachnie prawdziwa Turcja?
Ta współczesna, poznana przeze mnie średnio nadaje się na inspirację. Przynajmniej ta 'popularniejsza' część. Pachniało tam przyprawami. Czyli w sumie ok. Tyle,że zapach był w nieprzyjemny dla mnie sposób jadalny. Kojarzył się z mocno przyprawionym mięsem. A ja swoje 'mięso' wolę przyprawiać czymś innym niż np. curry :)

Bardziej aromatyczna strona Turcji była związana z morzem. Jej zapachu nie należało szukać na takich 'zwykłych' plażach, ponieważ tam roiło się od ludzi i małych knajpek [znowu zapach kebabów :P]. Żeby poczuć zapach morza , trzeba było znaleźć trochę dziką , kamienistą i niewygodną plażę :). Mi się taką udało znaleźć i dopóki 'ktoś' nie wyciągnął na brzeg rozkładającej się mureny [dzięki Misiek :P], można było wyczuć słony zapach morza,a wieczorem również odrobinę igliwia.

czwartek, 17 września 2009

Serge Lutens - Serge Noire


Ciemny charakter...

Serge Lutens obiecał nam zmartwychwstanie Feniksa. Ptaka ognistego, potężnego i nieśmiertelnego. Czy obietnice spełnił?

Początek pachnie drewnem, kadzidłem i lekką nutą spalenizny. Spalenizny nietoksycznej, nieodrzucającej.Raczej cichego zabójcy-truje powoli i bezboleśnie uśmierca.

Nie trzeba długo czekać, by nad martwym krajobrazem zobaczyć ognistą łunę.
Co roznieciło ogień? Może to Feniks? A może goździk-'czerwony, palący'? Stawiałabym na to drugie, bo w Serge Noire czuję dużo przypraw,a najmocniej właśnie goździki.

Oprócz zapachu spalenizny, ciemnych nut drzewnych i czerwonych goździków pojawia się jeszcze cynamon-mało słodki, dodany w niewielkiej ilości, ale i tak udaje mu się trochę złagodzić ostrość pozostałych nut.

Po dłuższym czasie niewiele zostaje z cynamonu i goździków. Czuć nadpalone drewno i paczulowy popiół.

Kolejny raz Feniks już nie ożywa. Na nowo rozpoczyna dzieło ognistej destrukcji dopiero po kolejnej aplikacji...

Poza drogą , którą Serge L. każe nam iść w 'przedstawieniu zapachu' Serge Noire kojarzy mi się z filmami noir [może po prostu nazwa mną kieruje :P]-z długimi, czarnymi płaszczami, kapeluszami i z dymem ulatniającym się z długich papierosów. Z grą światła i cienia, z czernią i odcieniami szarości. A przede wszystkim z nastrojem tajemnicy i napięcia.

W Serge Noire podoba mi się pikantność, ciemny dym kadzidła i dwoistość zapachu. Z jednej strony przyprawy rozgrzewają i drażnią,ale czuć w nim również powiew chłodnego wiatru rozrzucającego siwe drobiny popiołu.
Dla mnie to kompozycja nieco mroczna, trochę smutna. Dostojna. Podduszająca dymem i cucąca garścią przypraw.

Mimo że Serge Noire zbiera w większości negatywne opinie, ja go 'pragnę'. Może nie zachłannie i 'natychmiast',ale chcę go mieć. Na razie spróbuję z małą ilością i zobaczymy co ze związku z Czarnym Serdżem wyniknie :)

Opakowanie- proste klasyczne. SN należy do Czarnej Kolekcji Lutens'a

Trwałość-ogólnie dobra,ale przy innych zapachach Lutens'a wypada trochę słabo.

Gdzie pasuje- polecam na jesień i zimę. Spalenizna i upały, to na ogół nie najlepszy duet ;)

Komu pasuje-unisex,ale o bardziej męskim wydźwięku.

Nuty zapachowe: paczula, cynamon, ambra, czarne drewno [oficjalnie jest tylko tyle,ale podejrzewam,że to nawet nie połowa składników :)]

Ilustracje z Deviantarta.Twórcy:
aitziber [Fenix]

arasam22[goździk]

AfgahnTramp[Noir]

mary_chan [Noir2]

środa, 16 września 2009

Serge Lutens - Rousse


W perfumeryjnym świecie cynamon można spotkać w tysiącach wydań. W cynamonowych cudach można wybierać i przebierać. Tyle,że najczęściej znajdują coś dla siebie wielbiciele perfumowych słodyczy, zapachów 'jadalnych' i amatorzy herbaty. Szlachetna i elegancka wersja rdzawej przyprawy to przyjemna odmiana. Ciężko ją zauważyć wśród gorących szarlotek [np. Demeter-Cinnamon Bun], ogłuszających słodkości z dużą ilością wanilii [np. L de Lolita] czy rozgrzewających naparów [np. Etro-Masse de Minuit],ale na pewno warto przynajmniej spróbować.

Rousse pokazuje prawdziwą naturę cynamonu. Jeśli ktoś kiedyś spróbował jak smakuje sama przyprawa,lub olejek cynamonowy, to wie ,że słodki zapach jest przykrywką dla goryczy. I taki jest cynamon według Lutensa-niejadalny, niesmaczny,ale wyjątkowo szlachetny i aromatyczny.

Otwarcie zapachu niezbyt mi się podobało. Było zbyt cierpkie. Ale gdy chwilę odczekałam, poczułam najbardziej wyrafinowaną wersję 'rdzawego pyłku', z jaką miałam do czynienia. Na początku czuć sypki, trochę zbrylony cynamon wymieszany z gorzkawymi goździkami. Zapach jest szorstki, stanowczy i 'ciemny'. Ciepły,ale nie gorący. Lekko drażniący.

Z czasem wyłaniają się nuty drzewne. Drewno jest ciemne, sękate i szlachetne. Chwilami czuć lekkie zawirowania waniliowej słodyczy. Na tyle subtelne ,że słodycz nie jest oczywista, jednostajna, czy przytłaczająca.

Gdy zapach zaczyna gasnąć, intensywniejsze na tle innych nut staje się drewno [m.in. mahoń] i ambra.

Rousse jest poważne,nieco smutne. Ma 'klasę' i elegancję ,ale tak na prawdę skrywa w sobie pożądanie i pasję. Trzeba to tylko zauważyć.

Nie pokochałam tego zapachu od pierwszego 'niuchnięcia'. Po pierwszym teście stwierdziłam,że to 'nic ciekawego',a mimo to jakoś mnie do niego ciągnęło. I testowałam próbując zrozumieć , co ja w nim widzę. I chyba dalej nie wiem. Na pewno Rousse jest wyjątkowe na tle innych 'cynamonów'. Ma inny nastrój, poważniejsza naturę. Na pierwszy rzut oka/nosa nie zachwyca,ale ma w sobie coś intrygującego.

Opakowanie-proste, klasyczne

Trwałość-dobra,ale bez zachwytu

Gdzie pasuje-na jesienne i zimowe wieczory-nadaje się zarówno jako towarzysz na wystawne przyjęcie, jak i chwilę melancholijnej zadumy we własnym domu. Nie polecam się na żadne dyskoteki, 'dzikie harce' na parkiecie itp. To zbyt szlachetny zapach do krótkiej spódniczki , czy jaskrawej bluzki.

Komu pasuje-kojarzy mi się z elegancką, klasycznie ubraną kobietą. Albo klasycznie nieubraną :)

Nuty zapachowe:
nuta głowy: mandarynka, cynamon, cedr
nuta serca: cynamon, goździki, fiołek, szlachetne drzewa (drzewo sandałowe, mahoń)
nuta bazy: ambra, wanilia, nuty balsamiczne


wykorzystane zdjęcie:
Jemapellenicoletty [Devianart]

Serge Lutens - Chypre Rouge



Chypre Rouge niewątpliwie ma mocne 'pierwsze uderzenie'. Początek jest mocny, słodkawy,lekko 'nalewkowy' i ... paskudny. Aż mnie zatkało.

A dalej dla mnie nie jest lepiej. Pewnie przez 'siłę skojarzeń'. Gdy wącham nadgarstek po 'odparowaniu' przypominają mi się rodzinne wyprawy do Lunaparku. Tyle,że nie ta przyjemna, 'rozrywkowa' część,a to czego w Wesołym Miasteczku nie lubiłam. Zawsze w czasie takich wypadów tata kupował mi żelki [pewnie Haribo,ale jako dziecko nie zwracałam uwagi na 'markę, więc pewna być nie mogę :) ]. Zażerałam się tym straszliwie, dopóki nie trafiłam na czarną żelkę [a może była czarno-biała....:)]. Była obrzydliwa, paskudna , straszna. Nie przełknęłabym tego i po prostu ją wyplułam. Straciłam ochotę na wszystkie inne 'kolory' do następnej wizyty w Lunaparku. Potem jeszcze parę razy zdarzyło mi się,że nie patrząc co biorę, 'losując' z papierowej torebki, trafiłam na to czarne paskudztwo. Potem rozróżniałam je po zapachu....i tym świństwem pachnie dla mnie Chypre Rouge. Dlatego zwyczajnie nie może mi się podobać, bo taki zapach był dla mnie 'ostrzegawczy'.



Ale pewnie komuś innemu, komuś bez uprzedzeń, Chypre Rouge może się podobać. Zapach jest ciepły, słodkawy. Jakby narkotyczny. Sprawia wrażenie gęstości i kleistości,a jego słodycz aż 'zatyka '.

Zapach niewiele na mnie ewoluuje.. Jak już przejdzie 'nalewkowa' faza, zostaje na mnie ciągle zapach czarnych, nieprzejrzystych żelek :)

Opakowanie-proste , klasyczne.

Trwałość- na mnie gorsza niż większości Lutens'ów. Trzyma się ok. 4 godziny. Potem już tylko zostawia po sobie mdły ślad.

Gdzie pasuje-raczej na jesień i zimę.

Nuty zapachowe:
nuta głowy: tymianek, sosnowe igły

nuta serca: miód, wosk pszczeli, jaśmin, żelki

nuta bazy: paczula, mech, ambra, piżmo, wanilia

wtorek, 15 września 2009

Serge Lutens - Five O'Clock Au Gingembre



Tym razem duet: Serge Lutens i Christopher Sheldrake zapraszają nas w podróż na Wyspy Brytyjskie. I na herbatkę. Punktualnie o 5tej ;)

Pierwsze opary Lutens'owej herbatki drażnią mnie. Czuć agresywny, wiercący się imbir, pod którego skórką czuć lekko anyżowy puls. Tak na prawdę pewnie to nie anyż [którego nie znoszę],a splot innych nut, bo po chwili nie zostaje po nim śladu.

Teraz kompozycja nabrała elegancji i ciepła. Przeplatają się w niej nuty czarnego earl grey'a [a jakże! Typowo angielski 'trunek' :)], żywego, pobudzającego imbiru i rozgrzewającego cynamonu. Herbata jest mocna, doprawiona bergamotką. Imbir, teraz delikatniejszy, sprawia ,że krew szybciej krąży w żyłach . A cynamonu dodano tylko szczyptę-dla jego pięknego zapachu.

Z czasem nuty drzewne stają się coraz wyraźniejsze,a imbir słabnie. Cynamon zyskuje na sile kosztem bergamotki, która ulatnia się dosyć szybko. Zapach ciekawie ewoluuje, choć ciągle trzyma się w 'wyznaczonych' przez nazwę ramach.

Tak dokładnie przyrządzony napój wypada pić w odpowiednich 'warunkach'. Idealny będzie gabinet w starym stylu-z myśliwskimi trofeami na drewnianych ścianach, z kominkiem, rzeźbionymi meblami i wielkim , skórzanym fotelem, w którym można się wygodnie rozsiąść i powoli, spokojnie sączyć mocną, pachnącą esencję.

W Five O'Clock Au Gingembre podoba mi się specyficzny rodzaj gorąca, który 'wydziela'. Ciepło zdaje się promieniować z miejsc nim skropionych. Rozchodzi się tak naturalnie, jak ludzkie ciepło.

Nastrój perfum określiłabym jako przyjemny relaks w eleganckim otoczeniu. '5 o'clock' nie budzi pośpiechu. Przeciwnie - rozleniwia i odpręża. Jest w nim trochę tej angielskiej 'flegmatyczności', choć powinno się to ująć inaczej, bo słowo 'flegmatyczny' jakoś kłóci się z szykiem zapachu.

Po zasmakowaniu tej herbatki, wiem już dlaczego Anglicy uczynili z jej picia prawie obowiązek. Mimo że wśród perfum niszowych jest parę innych herbat, to ta jest na prawdę wyjątkowa-starannie przyprawiona , długo gorąca, poprawiająca nastrój.

Opakowanie-proste, kanciaste, eleganckie. Pasuje do zapachu.

Trwałość- dobra.

Gdzie pasuje- świetna propozycja na jesień i zimę.

Komu pasuje-niby to zapach damski,ale myślę, że na mężczyźnie byłby wystarczająco męski :)

Nuty zapachowe:
nuta głowy: herbata, bergamotka

nuta serca:imbir, cynamon, nuty drzewne

nuta bazy:kakao, miód , ambra, paczula, pieprz

niedziela, 13 września 2009

Serge Lutens - Sa Majeste La Rose






















Różyczka Lutensa miała być tylko takim dodatkiem do innych testów. Nie miałam zamiaru rozpylać jej na skórze, więc psiknęłam tylko na papierek. Została na nim intensywnie żółta plama. 'Ciekawe czy na ciuchach też zostawia ślad jak po stróżce moczu' pomyślałam i powąchałam plamę. Kolejną moją myślą było proste 'cholera...' i chlapnęłam 'moczem' na skórę.

Na początku 'Jej Wysokość' pachnie prawdziwym, ciemnoczerwonym kwiatem o grubych, mięsistych, aksamitnych płatkach. Poza tym czuć w niej leciutko pudrową nutkę i coś fizjologicznego.

Potem 'puder' wietrzeje,a 'fizjologiczność' pozostaje czyniąc różę żywą, naturalną. Sprawia ,że to nie pudrowa piękność, z obłamanymi kolcami, stojąca w wazonie, czy różana papka utarta ze zbrylowanym cukrem. Sa Majeste La Rosa jest różą niepokorną, najeżoną kolcami, która mimo to zachowała romantyczne ciepło.

W ostatniej fazie róża pozostaje 'prawdziwa'. Nie wysładza się, nie kwaśnieje . Na mnie zostaje sam kwiat-bez pudru i fizjologicznej bazy. Dalej wydaje się świeża i żywa.
Co ciekawe, po jakiś sześciu godzinach powąchałam testowy papierek i 'siebie'. Na papierku zapach wydawał się zupełnie nieatrakcyjny i nieco sztuczny, dlatego polecam spróbować na własnej skórze.

Przyznaję się 'bez bicia' ,że nie jestem specem od róż. Pierwszym moim różanym zapachem była mgiełka z Oriflame, którą najpierw bardzo polubiłam ,a potem znienawidziłam. Nie wiem-albo ona, albo ja się zmieniłam. Następnie testowałam jeszcze parę niespecjalnych , sztucznych różanych zapachów, których nazw nie pamiętam. Nie były warte zapamiętania. Dopiero w lipcu, na wakacjach w Turcji kupiłam sobie wodę różaną i uznałam ,że to całkiem fajna sprawa-odświeża, naturalnie pachnie [niestety, krótko] . Podobno niektórzy używają jej jako 'przyprawy'. I dzięki tej wodzie spojrzałam nieco łaskawszym okiem na róże. Inaczej pewnie udawałabym ,że Lutens'owej Róży nie widzę :)

Chyba nie jestem jeszcze gotowa na poważniejszy związek z Różą. Ale myślę,ze kiedy będę miała ochotę na taki romans i chwile romantycznego uniesienia, nie zawaham się paść w ramiona Sa Majeste La Rose.

Opakowanie- proste , klasyczne

Trwałość- dobra. Trzyma się co najmniej 6 godzin.

Gdzie pasuje-najlepiej 'nosić' ją wiosną i latem. Ale teraz [wczesną jesienią] też pięknie się prezentuje.

Komu pasuje- powinna spodobać się paniom bardzo kobiecym, romantycznym.

Nuty zapachowe:
absolut marokańskiej róży, gwajak, goździki, biały miód, piżmo

czwartek, 3 września 2009

Annick Goutal - Duel


Słowo 'Duel' może być tłumaczone jako 'pojedynek' ,lub 'dwoisty' . A do tego zapachu, chyba żadne z tych dwóch nie pasuje.

Duel jako 'pojedynek' byłby walką w białych rękawiczkach. I wcale nie na szpady,a na pełne pogardy spojrzenia, cierpkie słowa, złośliwe uwagi i misternie uplecione sieci intryg.
Nie znajduję tu zaciekłości, siły, agresji. Raczej kwaśny smak zawiści, odrobinę irysowej pychy i nutkę ważonej 'ziołowej' trucizny.

Na początku czuć liście herbaty Mate, cytrusy i lekki posmak absyntu. Czyli kwasek z domieszką ziół. Dla mnie to trochę bezpłciowa mieszanka.

Krótko potem wyłania się zapach kłączy irysa i lekkie, zielone nuty, które w miarę rozwijania się zapachu zyskują na sile.Wtedy wychodzi z niego odrobina ciepła. Pojawia się na chwilę wrażenie głębi i robi nadzieję,że pod tą pospolitą powłoką 'coś' jednak się kryje.

Ale na koniec robi się coraz gorzej. Wychodzi kwaśno-zielono-piżmowy posmak, który mi wyjątkowo nie odpowiada.

A dlaczego nie 'dwoisty'?
Bo zapach cały czas ma ten sam charakter-jest świeży, rześki i delikatny.Krąży wokół tych samych nut. Nie ma w nim ani walki, ani zderzenia charakterów.Z doktora Jekyll'a nie 'wychodzi' mister Hyde, a nieco 'eteryczny' młody panicz nie staje się mężczyzną.

Moim zdaniem Duel jest zapachem bardzo bezpiecznym. Zarówno na mężczyźnie , jak i na kobiecie nie wybija się, nie zwraca uwagi. Jest raczej nudny,ale przynajmniej nie męczy. Gdy mam go na sobie, nie sprawia,że jutro też będę chciała go użyć,ale również mnie nie drażni.

Opakowanie-takie średnie. Nie podoba mi się kształt flakonu.

Trwałość-dobra

Gdzie pasuje-odpowiedni na wiosnę i lato.

Komu pasuje- Duel nie jest typowo męski. Nadaje się również dla pań.

Nuty zapachowe:
korzenie irysa, wrzos, piżmo, absynt, liście Mate,tytoń, paragwajskie zboże

wtorek, 1 września 2009

Lorenzo Villoresi - Teint de Neige


Teint de Neige miało być zapachem śniegu, puchu, bieli. I w sumie jest. Przynajmniej na początku. Tyle,że wąchając TdN nie widzę krajobrazu ukrytego pod lodowatą 'kołderką',a raczej mały, ciepły pokoik zasypany białym, aromatycznym pudrem. W powietrzu jeszcze unoszą się lekko pachnące drobinki. Łaskoczą w nozdrza, osiadają na skórze i włosach. W wazonie na oproszonym stoliku stoi bukiet róż, których płatki również obciąża biały 'kurz'.

Otwarcie przypomina mi Pachouli M. Micallef. Zapach jest pudrowy, miękki , lekko mleczny. Tyle,że bez z tej ciekawej , piwnicznej 'aury'. Porównanie do śniegu,akurat niezbyt wyszło, bo tak jak barwa się zgadza, tak zapach zupełnie nie kojarzy mi się z chłodem. Raczej z białym,albo jasno różowym sweterkiem z puchatej angorki. Oprócz pudru czuję dość dobrze różę i trochę jaśmin.

Z czasem mocniej wybija się ylang ylang dodając lekko pikantnego smaku.Powiedziałabym,że to nawet coś ostrzejszego. Kojarzy mi się z goździkami,ale nie ma ich w składzie :) Przez ciężkie, mocne kwiaty zanika na pewien czas wrażenie puszystości i sypkości. Zapach staje się bardziej oleisty, gęstszy. I tak trwa dość długo.

W ostatniej fazie perfumy stają się znowu lżejsze i pudrowe. Robią się słodsze i delikatniejsze. Gdzieś 'pod' talkiem czuć zapach czystości-lekką woń białego, dobrze pieniącego się mydła. Czuję również różę w bardzo ładnym wydaniu-delikatną, subtelną i naturalną. Teraz Teint de Neige, to perfumy dla romantycznej damy w zwiewnej , różowej sukni, z kwiatami powpinanymi w jasne loki.

TdeN jest dla mnie nieco lżejszą wersją Pachouli M.Micallef. Ma w sobie to samo ciepło, aksamitność i gęstość. Tyle,że tu pojawia się wrażenie wspomnianej wcześniej oleistości i kleistości,a brak 'specyficznego czaru paczuli'.Do tego TdN sprawia wrażenie 'prostszego'. Dość dobrze czuć poszczególne nuty i nie trzeba się specjalnie zastanawiać 'co tu jeszcze jest ukryte'.


Opakowanie-przyzwoite. Sześciobok bez udziwnień. Plus za kolor.

Trwałość-zapach bardzo trwały

Gdzie pasuje-gdybym miała go używać, robiłabym to w chłodniejsze dni. Zarówno letnie jak i zimowe.

Nuty zapachowe:
nuta głowy: jaśmin, róża, ylang ylang, pudrowe nuty, kwiatowe
nuty
nuta serca: bób tonka, jaśmin, róża
nuta bazy: heliotrop, piżmo.