Jest słoneczny letni dzień. Wymarzona okazja na rodzinnego grill'a. Ojciec rodziny wychodzi do ogrodu, rozpala ogień,a żona w tym czasie przygotowuje kiełbaski...
I tu zaczyna się
Bonfire!
Początek pachnie dokładnie jak kiełbaski syczące w kłębach dymu. Wręcz czuć zapach kapiącego tłuszczu i piekącą woń szarego dymu. Oczami wyobraźni widzę stojący na stoliku słoik z musztardą.
Chyba wolałabym już pachnieć kurczakiem z
McDonalds'a [a tak z innej beczki-zapach w tej globalnej 'restauracji pochodzi nie od Big Mac'ów, czy frytek ,a z...klimatyzacji :) To syntetyczny wabik na klientów].
Z czasem kiełbaski gdzieś znikają i zostaje tylko ostry, trochę duszący kłąb spalenizny przyprawiony nutką kopcących liści klonowych. Ta faza jest chyba najdłuższa i do najprzyjemniejszych nie należy [przynajmniej dla mnie].
Żeby zrobiło się lepiej, znowu trzeba trochę poczekać. Aż spadnie deszcz. Wtedy rodzinka
ucieknie do domu, zostawiając gasnący ogień.
Dogorywające 'małe pogorzelisko' zaczyna pachnieć
już nie duszącym dymem ,a zawilgotniałymi , spalonymi liśćmi klonu.
Potem nie trzeba długo czekać,żeby i liście rozwiał wiatr i po
Bonfire nie ma już śladu. Na szczęście.
Ta woda, to jeden z 'typowych-nietypowych' dziwolągów z Biblioteki Demeter. Zapach jest
niepowtarzalny w świecie perfum,ale ja na pewno nie chcę tak
pachieć [nawet jak faceci śliniliby się na mój widok , jak na myśl o
smakowitej kiełbasce :D]
Trwałość-kiepska. Na upartego mogę powiedzieć,że cała scenka rozgrywa się w ciągu godziny,ale
tak na prawdę
przez ostatnie pół godziny zapach jest 'czytelny' dopiero po przytknięciu nosa do nadgarstka.
Komu pasuje-chyba tylko żonie wielbiciela ognisk z kiełbaskami :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz